3.07.2018
Ostatnie dni były spokojne, z Puli ruszyliśmy na Rovinj. Tam przenocowaliśmy na campingu ze śmiesznym szyszkowym logo. Doprowadziliśmy się do ładu, zrobiliśmy pranie, poznaliśmy tam fajną Włoszkę która pomogła nam się oporządzić.Pożyczyła nam grabie i dała jednorazowe prześcieradło gdy zauważyła, że wylało nam się coś na materac. Z drugiej strony chyba była lekko wścibska bo co się nie wydarzyło to ruszała z pomocą. Czuliśmy się obserwowani 😀
Zwiedziliśmy na puste rowery miasteczko, co było dla nas miła odmianą. Rovinj ma pełno urokliwych zakamarków, trzeba tu porządnie się rozglądać, aby nic nie przeoczyć.
Łukasz miał małe stany załamania i niemocy, męczyły go pytania czy damy rade, czy oby nie narzucił zbyt wysokiej poprzeczki, nie naraził mnie na zbyt wiele niebezpieczeństw i czy podołamy finansowo.
Postanowiłam, że zostaniemy tu kolejny dzień byśmy mogli wszystko przeanalizować, przegadać i obrać porządną strategie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie ciężko, wysiłek fizyczny, szukanie noclegów, ciągła walka z czasem, wizja takiego życia przez kolejne 3 miesiące była mało przyjazna. Uznaliśmy, że raz w miesiącu zrobimy dłuższy odpoczynek.
Tak więc pełni determinacji i nowych taktyk ruszyliśmy w stronę Limskiego kanału. Zadaniem na dziś jest ominięcie go i dalsza jazda w stronę Umagu.
Jechaliśmy szlakiem rowerowym. Ścieżka dydaktyczna prowadziła przez stare cerkwie i ołtarzyki. Było upalnie a droga kamienista ale widoki wszystko rekompensowały.
Zbliżaliśmy się do kanału, chcąc skrócić sobie trasę wybraliśmy na GPS dróżkę która urywała się w małym kawałku. Ach… pewnie krzaczki albo schody jak zwykle. I tak było tym razem, tylko nie krzaczki a cierniste krzaczory!! Łukasz niczym Indiana Jones ścinał łodygi a ja z pociętymi nogami
próbowałam iść twardo dalej. Został malusieńki kawałek do drogi gdy naszym oczom ukazała się jaskina. Kuwaaaaa…. schody, krzaki ale nie wzięliśmy pod uwagę ukrytych tu jaskin? 😐
Niestety nie spodziewaliśmy się tego. Byłam się jej przyjrzeć ale latało dużo nietoperzy i pierwsze co przyszło mi na myśl to wplątane skrzydła we włosy i ja łysa jak kolano. Szybciutko uciekłam.
Bolała nas myśl, że trzeba wracać taki kawał a naprawdę nie było łatwo, więc poszliśmy na skróty hahahaha… Tak zrobiliśmy to. Nie, nie uczymy się na błędach 😀
Serio myślałam, że gorzej być już nie może, ale znalazłam ścieżkę na dół. Łukasz przeszedł się nią i krzyczy: Klaudia stromo jest ale super! damy radę, jest szeroka! no to jazda.
Złapaliśmy za rowery i w dół. Super! Po kilkunastu metrach szlak zaczął przypominać te
z naszych Tatr gdzie w niektórych momentach skaczesz jak kozica. Szczerze myślałam, że tam umrę, albo
będziemy kolejnymi turisten co utknęli w japonkach na skale i trzeba wzywać pomoc, tylko my co gorsza mamy po 50 kilo bagażu.
Zdjęliśmy sakwy i kawałek po kawałku znosiliśmy na zmianę rowery a za chwile sakwy. Po 3 godzinach udało nam się wydostać.
Chwila odpoczynku i ruszamy dalej, straciliśmy dużo cennego czasu a nie mamy noclegu. Trasa była niebezpieczna, kręta i prowadziła w górę.
Jakimś cudem dostaliśmy się do Kloštar. Malutka mieścina, apartamenty z basenami i drogie knajpki. Taki zjazd dla “wymagających” turystów. Czyli nie dla nas.
Jeździliśmy od gospodarza do gospodarza i pytaliśmy o miejsce. Ludzie broniąc swoich interesów
nasyłają policje na swoich sąsiadów przyjmujących gości nawet za darmo. Pytając się o przysługę, usłyszeliśmy kilka różnych nieciekawych i smutnych zarazem historii. Z pełnym zrozumieniem dla nich dziękujemy za chęć i ruszamy dalej. Z daleka siedzi małżeństwo na tarasie, podjeżdżamy. Próbujemy coś ugadać, gdy bez żadnego zawahania słyszymy:
Da! Gdje źelite!
Gdy to usłyszałam prawie się popłakałam ze szczęścia i ze wzruszenia, z bezinteresownej pomocy tych ludzi. Towarzyszyło nam ogromne zmęczenie, nie miałam siły nawet podejść do kranu aby móc się umyć, siedziałam na macie i patrzyłam się na niego jakby miał sam mnie umyć. Rozłożyliśmy namiot koło szopki. Pan miał bardzo duży teren i niczego nie musiał się obawiać.
Krótko o tym słodkim psiaku. Widzieliśmy już niestety widok uwięzionych tu psów, bez cienia,zbyt krótkim łańcuchem by schronić się przed skwarem i ze starą zieloną wodą we wiadrze. Widok jest dla nas okrutny i jesteśmy przeciwnikami takiego traktowania zwierząt. Ten rudzielec mimo,że przywiązany jest to szczęśliwy pupil i bardzo kochany przez właścicieli. Na posesji nie ma płotu i był to jedyny sposób by uchronić od ruchliwej ulicy tego wariata szybszego od wiatru. Gdy gospodarz puścił go na chwile, zdążył wylecieć na ulice pod samochody, podeptać grządki i obsikać nasz namiot 🙂
Pośmialiśmy się wspólnie i zostaliśmy zaproszeni na pyszne domowe wino (serio nieziemskie) i wodę. Po jednym kubku byłam już wstawiona, cały dzień dał się we znaki. Podarowane wino wzięliśmy pod pachę i ruszyliśmy do niamotu.
4.07.2018
Pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy na Północ. Trasa już była uczciwa, czyli tym razem więcej z górki. Dotarliśmy do Poreč. Głodni szukając miejsca na zrobienie posiłku oddaliliśmy się bardzo daleko od miasta. Plaża bez końca. Znaleźliśmy dyskretne miejsce ale czas nie pozwolił nam już wrócić do miasta, a wielka szkoda bo z daleka miasto było piękne. Pakowaliśmy się powoli, gdy podeszło małżeństwo z Danii wypytując o rowery i cel podróży. Po czasie ruszyliśmy dalej. Już blisko Umagu, ale niestety było już ciemno i ponowne szukanie noclegu.
Zjazd z trasy do wioseczki. Przy głównej same apartmany. Podjechaliśmy do państwa siedzącego na kaganku. Nie zastanawiając się powiedzieliśmy o co chodzi. Pani mówi, że nie ma dużo miejsca ale może odstawić samochód tam ma trochę trawy 🙂 Godzimy się na wszystko!
Kazała nam się rozłożyć i przyjść na kolację. Przedstawiła nam rodzinkę i usiedliśmy do stołu. Usłyszeliśmy historie ich życia, oraz o tym jak się mieszka w Chorwacji. Fantastyczni ludzie, uśmiech na twarzy i szczera troska o drugiego człowieka. My również opowiedzieliśmy swoją historię, wszyscy byli zachwyceni zaangażowaniem. Nawet sąsiad przyszedł do nas z workiem pomidorów bo też chciał pomóc od siebie 🙂
Takie sytuację otwierają serce, zmieniają nastawienie a przede wszystkim dzięki nim kochamy jeszcze bardziej Chorwację.
5.07.2018
O 7.00 pobudka. Zaproszono nas na kawkę i ciasteczka. Cudownie prawda? Porozmawialiśmy ostatni raz i pożegnaliśmy się. Dojechaliśmy w końcu do Umagu. W końcu!! Pokręciliśmy się
po miasteczku, znaleźliśmy fajne miejsce na ucztę. Pyszniutkie kanapki z sałatą, oliwą, tuńczykiem, papryczkami i pomidorkami od sąsiada. Łukasz w końcu naprawił
mi licznik a ja wykorzystałam czas i poleniuchowałam w słońcu.
Zwiedziliśmy miasteczko, porobiliśmy fotki, udokumentowaliśmy co dało rade i ruszyliśmy na dworzec.
Szczęśliwi, że udało nam się zaliczyć Istrię prosiliśmy pana kierowce o zabranie nas do Rijeki.
O Losie, pierwszy zrzędzący i niemiły Chorwat jakiego przyszło nam poznać. Z wielką łaską pozwolił nam wrzucić rowery choć miejsca bagażowe były puste, a kasę
za rowery i tak zawinął do kieszeni. W dużym mieście z tak załadowanymi rowerami nie ma szans na spanko na dziko. Wynajęliśmy pokój, zrobiłam pranie, naładowaliśmy akumulatory, porządek w sakwach i spać.